
„Dziecko własnym terapeutą” Hanny Olechnowicz – recenzja
„Natura ludzka nie jest maszyną postawioną do wykonywania wyznaczonej pracy, lecz drzewem, które rośnie i rozwija się zgodnie z dążeniem sił wewnętrznych, które czynią ją żywą istotą.” Tymi słowami J. S. Milla rozpoczyna swoje rozważania na temat autoterapeutyczych możliwościach dzieci Hanna Olechnowicz w książce „Dziecko własnym terapeutą”.
Ta niepozorna publikacja z 1995 roku bazuje na efektach czterech lat doświadczeń terapeutycznych i obserwacji w Klubie dla dzieci z problemami rozwojowymi, działającym w latach 80. w Polsce. Mimo upływu lat i pojawieniu się wielu nowych badań w dziedzinie rozwoju dziecka jest to niezwykle ciekawa i inspirująca lektura.
Jedno ważne „uwaga”. Trzeba pamiętać, że sporo od tamtego czasu zmieniło się nie tylko w badaniach, ale w samym języku. Dlatego uprzedzam, że w tekście znaleźć można nieakceptowane obecnie określenia typu „kalectwo”, „upośledzenie”. Dodatkowo autorka kilkukrotnie używa zwrotu „wyleczyć z autyzmu”, które aktualnie budzi sporo kontrowersji.
Życzliwa obecność
Działalność Klubu bazowała przede wszystkim na założeniach niedyrektywnej terapii zabawą i psychoanalizy dziecka. A podstawowym fundamentem było przekonanie, że każde dziecko, również to z wyzwaniami rozwojowymi, zdolne jest do samoczynnego przywracania wewnętrznej równowagi, czyli jest w stanie wykonywać czynności o charakterze autoterapeutycznym. Styl pracy polegał więc na aktywnym towarzyszeniu dzieciom w podejmowanych przez nie czynnościach.
Zgodnie z zasadami terapii niedyrektywnej powstrzymywaliśmy się od wydawania dzieciom poleceń, udzielania nagan, ale także pochwał. Pochwała bowiem jest sygnałem akceptacji warunkowej – może zostać wycofana, a wtedy przekształca się w karę. (s. 18)
Dorośli nie komenderując, nie ganiąc ani nie nagradzając, byli przez cały czas czynni: obdarzali dzieci życzliwą uwagą, komunikując w ten sposób, że one same i to, co robią, jest społeczną wartością. Duże znaczenie miała w tym wypadku okoliczność, że aprobującą uwagą obdarzała dziecko nie jedna osoba – matka lub terapeuta – lecz grupa kilku osób patrzących na dziecko „dobrymi oczami”.(s.19)
Co ciekawe, niedyrektywność dotyczyła także współpracy z rodzicami:
Rodzicom nie narzucono żadnych zadań terapeutycznych, gdyż przy dysfunkcjach więzi z dziećmi byliby oni narażeni na częste i bolesne niepowodzenia, i to przy licznych świadkach. (s.19)
Poruszyła mnie do głębi ta empatyczna, na wskroś humanistyczna postawa. Autorka wyjaśnia zresztą bardzo szczegółowo, dlaczego zrezygnowano z narzucania rodzicom gotowych rozwiązań, wymuszania konkretnych zachowań. Uznano je za bezcelowe, ponieważ zamiast wspierać, w większości przypadków doprowadzały rodziców do frustracji, poczucia winy i zwiększały odczuwaną bezradność i niekompetencję. W Klubie postawiono zatem na responsywność: udzielano wskazówek tylko na wyraźną prośbę. W efekcie rodzice czuli się swobodniej i niejako naturalnie otwierali się na współpracę z terapeutami i zmianę perspektywy.
Spontaniczny terapeuta
Kolejnym ciekawym „zabiegiem” było zrezygnowanie z etykietowania dzieci konkretnymi diagnozami. Terapeuta nie zapoznawał się z żadnymi opiniami na temat dziecka. Stawał twarzą w twarz z człowiekiem jako wartością samą w sobie i w pełni otwierał się na interakcję. Zamiast więc widzieć w dziecku jego problemy i braki, widział pełnię, która dąży do urzeczywistnienia.
Ustalenie przyczyn dysfunkcji więzi nie zawsze jest możliwe, nie jest też niezbędne na potrzeby terapii. Punktem wyjścia dla terapii jest bowiem sytuacja w diadzie tu i teraz oraz odczytywanie ujawnianych przez matkę i dziecko potrzeb, którym należy wyjść naprzeciw. (s. 27)
Terapeuci nie mieli gotowych scenariuszy pracy, dlatego mogli spontanicznie i naturalnie reagować na to, co robiły dzieci. W efekcie:
Dzieci w sugestywny sposób okazywały, że w Klubie jest im dobrze. Wchodziły do klubu radosne i niechętnie go opuszczały. (s. 21)
Patologia czy mechanizm radzenia sobie z trudnościami
I jeszcze jeden aspekt, o którym warto mówić głośno i który był ważny w pracy z dziećmi w Klubie. A jest to perspektywa, która na „dziwne”, niezrozumiałe zachowania dzieci, np. autostymulacje, echolalia nie reaguje oburzeniem, oceną i chęcią natychmiastowej zmiany na rzecz „normalnego” zachowania. Wręcz przeciwnie: widzi w tych zachowaniach silę życiową i adaptacyjną, postrzega jako dążenie do zaspokojenia jakiejś potrzeby w dostępny dla tego konkretnego dziecka sposób. Dlatego w Klubie zamiast oceny owych zachowań jako chorobliwych i absurdalnych, szuka się głębiej, dokopując się do przyczyn i w ten sposób proponując wsparcie, „szyte na miarę” dziecka.
W książce dokładnie omówiono sporo wyzwań rozwojowych (m.in. nadwrażliwość sensoryczna w obrębie głowy, agresja słowna i fizyczna, mutyzm) z konkretnymi rozwiązaniami, które sprawdziły się w Klubie i mogą być inspiracją do pracy z innymi dziećmi.
Wszystkie te założenia są mi niezmiernie bliskie. Czytając historie poszczególnych dzieci utwierdzałam się tylko w przekonaniu, że to ma sens, ma wartość samą w sobie i takim pedagogiem chcę być i jestem. Nie ulega bowiem wątpliwości, że dziecko zasługuje na szacunek, życzliwość i miłość. I w ten sposób traktowane, jako podmiot relacji, rozkwita, zaczyna współpracować i cieszyć się z obecności drugiego człowieka.
Polecam Waszej uwadze.
Hanna Olechnowicz, Dziecko własnym terapeutą, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012.